Blog o sztuce.

środa, 8 lutego 2017

List w sprawie konkursu na dyrektora poznańskiego Arsenału.

Okazało się, że nie wszyscy mają płatny dostęp do treści Gazety Wyborczej. Zamieszczam więc treść listu, który napisaliśmy z Zuzanną Hadryś i Michałem Lasotą z galerii Stereo. Zmieniłem tez tytuł na taki, który nam się w sumie bardziej podoba.

oto nasz list:



Teraz k... ktoś inny!

Gdy otwieraliśmy nasze galerie "Pies" i "Stereo" Poznań był miastem o wyjątkowej specyfice. Nosił nie tylko wszelkie typowe cechy polskiego miasta średniej wielkości z kompleksem wobec stolicy. Cechowało go charakterystyczne rozdwojenie tożsamości - z jednej strony był miastem niechętnym kulturze, zdefiniowanym przez mieszczańskie wartości, z drugiej - był prawdziwą wylęgarnią talentów artystycznych.
Miejscem, które ucieleśniało tę sprzeczność, była, stojąca w jego geograficznym centrum, Galeria Miejska Arsenał z dyrektorem Wojciechem Makowieckim. Wielu artystów z najważniejszego od lat pokolenia poznańskich twórców debiutowało właśnie tam. Działo się to jednak nieco obok dyrekcji, której właściwie było wszystko jedno.
Makowiecki może nie tyle otwierał przed „nowym” drzwi prowadzonej przez siebie instytucji, co tolerował dopływ świeżego powietrza, nawet jeśli dochodziło ono przez nieszczelne okno. Było jednak jasne, że potencjał galerii jest większy, że może i powinna mieć mocniejszy program i pozycję.
Wiadomość o tym, że Makowiecki odchodzi na emeryturę, przyjęliśmy zgodnie z radością, bo pojawiła się perspektywa nowego otwarcia w instytucji. Trudno było przewidzieć, że zmiana nie przyniesie poprawy. W oburzających okolicznościach fotel dyrektorski przejął, forsowany przez ówczesne władze miasta, Piotr Bernatowicz, krytyk sztuki i pracownik Instytutu Historii Sztuki UAM (dziś już zresztą były pracownik IHS).
Nie można Bernatowiczowi odmówić pewnego uroku i inteligencji, za którą jednak kryją się dość skromne kompetencje z zakresu sztuki współczesnej. W krótkim czasie odeszły z pracy w tej instytucji kolejne osoby, które przewyższały swojego nowego dyrektora wiedzą i rozsądkiem.
W 2014 roku w wyborach na prezydenta miasta nieposkromiony wcześniej Ryszard Grobelny uległ wspieranemu z całą mocą przez ludzi kultury społecznikowi Jackowi Jaśkowiakowi. To wsparcie, które obecny prezydent otrzymał, chcielibyśmy przypomnieć jako zobowiązanie.
Jacek Jaśkowiak daje się poznać jako prezydent o niezależnych poglądach, człowiek otwarty, lecz zdecydowany, świadomy tego, co się „dzieje w mieście” i na świecie.
Tymczasem rysuje się smutna perspektywa kolejnych trzech zmarnowanych lat w galerii miejskiej.
Dotychczasowa działalność Bernatowicza pozycjonuje główną poznańską galerię na marginesie polskiego pola sztuki. Wystawy w Arsenale nie pojawiają się ani w mediach branżowych, ani w tych niebranżowych, a występy w Telewizji Republika przysporzyły dyrektorowi przydomek „Macierewicz świata sztuki”, z czego zresztą sam Bernatowicz jest zadowolony.
Dyrektor galerii tłumaczy niskie zainteresowanie działalnością galerii spiskiem środowiska, zorganizował nawet na ten temat panele dyskusyjne. Jedyną z nielicznych wystaw, która przebiła się do szerszej świadomości, były „Strategie buntu” i to głównie za sprawą pokazywanego tam plakatu z hasłem „Jesteś homo – OK, ale nie spedalaj nieletnich”. Dodajmy, że przebiła się w atmosferze nawet nie skandalu, tylko ogólnego zażenowania.
Główny problem jednak leży w tym, że inne wystawy realizowane za kadencji Bernatowicza to nieciekawe pokazy przypadkowych, często półprofesjonalnych artystów bądź nigdzie niewystawianych pracowników UAP. Polskie środowisko sztuki się profesjonalizuje, nie tylko w Warszawie powstają nowe muzea i nowe galerie prywatne i publiczne. W stare instytucje często wchodzi nowy duch, polscy artyści robią międzynarodowe kariery. Dlaczego na tym tle najważniejsza poznańska galeria musi się jawić jako prowincjonalne kuriozum? Nie sposób tego zrozumieć.
Wśród kontrkandydatów Bernatowicza znajdują się ludzie, którzy bez trudu dźwigną pozycję Arsenału na odpowiedni poziom, a Poznań odzyska ważną w Polsce instytucję. Dziś wszystko w rękach PrezydentaPoznania – apelujemy, by podjął odpowiedzialną decyzję.

sobota, 23 kwietnia 2016

Łódź

W zeszłym miesiącu byłem na wycieczce w Łodzi. Miasto to dynamicznie się zmienia, jest więc coraz piękniejsze i przyjazne mieszkańcom oraz przyjezdnym. Oczywiście nie chciałbym z własnej woli tam mieszkać. Niemniej zawsze miło wpaść na chwilę, zwłaszcza, że od ostatniej wycieczki minęły 3 lata (co opisuje tu).

Nie wszystkie zmiany idą oczywiście w dobrym kierunku. Zniknął sklep Randka. Zastanawiam się właściwie, po co zdziera się takie napisy ze styroduru po wyprowadzce. Czy po to, żeby nakleić je w nowej siedzibie, a może po to, żeby pustka po randce była jeszcze głębsza.




Pojechałem do Łodzi aby spotkać się z osobą, która pomaga nam przygotować czerwcową wystawę. O tej wystawie jeszcze nie chcę mówić, zwłaszcza, że mniej atrakcyjna galeria z Warszawy zrobiła dość podobną, tylko pewnie gorszą.

Drugim powodem wyjazdu była chęć zobaczenia wystawy Mirosława Bałki w Muzeum Sztuki. Wystawa była bardzo dobra, skromna i właściwie wzruszająca. To rodzaj kameralniej retrospektywy, gdzie artysta sygnalizuje najważniejsze wątki, źródła, z których rozwinął się charakterystyczny język plastyczny.

Twórczość Mirosława Bałki zniknęła ostatnio z mojego horyzontu, nie często o niej myślę i właściwie zapomniałem, że ma swój korzeń w latach 80tych. Dość to banalna refleksja, ale ten element ekspresji, która cechowała dekadę, w której urodzili się wszyscy moi koledzy z klasy z podstawówki i liceum, jest jakby na dalszym planie analizy sztuki tego wybitnego artysty.

Pierwsza praca na wejściu, czerwony, hebrajski napis. Abstrahując od wymowy tej pracy,  jest w materialnej formie tego napisu coś co przywołuje ducha tej dekady, czerwona farba, która kojarzy mi się z drukami z tamtych czasów, z niedoskonałym gestem ręki, etc. Nie napisałem niczego bardziej złożonego od czasu pracy magisterskiej, więc będę ostrożny w dalszych analizach prac.

Zdjęcie pracy pochodzi ze strony MS, rozładował mi się telefon.


Byliśmy tez na wystawie w Atlasie Sztuki, który na początku był zamknięty, mimo tego że powinien być otwarty.


W związku z tym, wykorzystaliśmy ten czas na robienie sobie zdjęć.





Nie chciało nam się czekać dłużej i poszliśmy coś zjeść. Tak się je nożem i widelcem.

Po powrocie galeria była już otwarta. Wystawa w Atlasie była w miarę w porządku, choć bardzo smutne wrażenie robi dziewczyna zatrudniona w galerii tylko po to, żeby móc zamknąć ją w tym dziwnym akwarium.


I jeszcze dwa zdjęcia dowodzące kreatywności mieszkańców Łodzi




oraz zaradności.



Po Łodzi, pojechaliśmy na weselę Oli Wasilkowskiej i Krzysztofa Kaczmarka. Było niezwykle miło. Tu młoda para z balonami przygotowanymi przez Łukasza Jastrubczaka.


Potem jeszcze Kraków, spotkanie w Mocaku promujące książkę "Sztuka w naszym wieku", którą wydało ING. W Mocaku nie było żadnej wystawy czasowej, może i dobrze.

A na koniec dwoje ulubionych modeli Joanny Piotrowskiej w zupełnie innym miejscu i czasie.








poniedziałek, 7 marca 2016

wyniki

Jak już wszystkim wiadomo minister ogłosił wyniki dotacji na zakupy.  Pisał o tym na swoim blogu, bardzo celnie zresztą, Karol Sienkiewicz - Minister pozdrowił wszystkich środkowym palcem, co właściwie było do przewidzenia.

Do jedynych jaśniejszych momentów, pośród decyzji ministra, należy zakup 70 obrazów Edwarda Dwurnika do Słupska - miasta w którym wychował się Mikołaj Iwański (zakup tak pokaźnego zbioru prac tego wybitnego malarza za tak niską cenę - 150 tyś zł - to świetne deal). Na marginesie, dziś Edward Dwurnik dostał, pośród czterech innych mężczyzn, złoty medal Gloria Artis. Minister powiedział, że to jest jego ulubiony malarz (chociaż pewnie jest tak, że Edward Dwurnik zna więcej ministrów kultury niż minister kultury malarzy).
Poza tym, minister nie chce finansować artystów, którzy jako grupa raczej go nie lubią, ale zdecydował o finansowaniu jubilerów (którzy to jako grupa mają pewnie neutralny stosunek do Ministra) i zakupie za 95 tyś zł. współczesnej biżuterii do Legnicy.

Dotacje dostało też Muzeum Bursztynu, w Muzeum mają np to (jedna z kaczek jest wyraźnie ranna):

Pieniądze dostało też muzeum w Ochli. Ochla to taka wieś pod Zieloną Górą w której jest skansen. Bardzo dawno tam nie byłem, niemniej skansen jak skansen - stare chałupa i chemiczny zapach impregnatu do drewna. Ministerstwo przekazało muzeum w Ochli pieniądze na zakup rzeźby Jana Papiny, plastyka amatora, który podczas slużby w Ludowym Wojsku Polskim (był zawodowym trepem) odkrył smykałkę do dłubania w drewnie (wcześniej, jak sam mówi, robił rzeźby w mydle). Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że teraz podatnik musi wydać 125 tyś zł. na jego korzenioplastykę. Nie jest to pierwsza sprzedaż Papiny, która zrealizowała się przy pomocy publicznych pieniędzy. Zielonogórscy urzędnicy kupili 2 lata temu "Winobranie" za 90 tyś zł. i wstawili je do sali kolumnowej Urzędu Marszałkowskiego. Wcześnie sala ta została zmodernizowana podług lokalnego gustu. A tu pan Papina na tle swojego dzieła. Poza trochę jak bohatera wczesnych obrazów Marcina Maciejowskiego.


Swoją drogą muszę się kiedyś zebrać i napisać o moim mieście rodzinnym. Pośród licznych minusów Zielona Góra ma jeden  zdecydowany plus w postaci, co unikatowe w skali innych tej wielkości miast, prawdziwego środowiska plastycznego, w dodatku wielopokoleniowego. Działają tam interesujący, choć może nie aż tak znani artyści jak Radek Czarkowski czy Paulina Komorowska - Birger i o przynajmniej dekadę od nich młodsi, tacy jak Basia Bańda, Ola Kubiak, Michał Jankowski Jarek Jeschke, czy Stefan Hanćkowiak (oraz paru innych, jak np twórca śmiesznych komiksów Igor Myszkiewicz).

W kontekście szczęścia Papiny, irytuje mnie fakt, że nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby przekazać lokalnemu muzeum środków, na stworzenie kolekcji dokumentującej stan środowiska w ostatnich dwu dekadach. Lepiej kupić wielkiego kloca z drewna i wstawić do wioski Kajko i Kokosza.











piątek, 4 marca 2016

zmiany

Miałem kilka podejść do zabawnego wpisu na blogu, mniej więcej tak zabawnego jak te sprzed kilku lat, gdy byłem mieszkańcem Poznania. Swoją drogą, dziś trudno mi sobie wyobrazić, że mieszkałem w tym mieście tyle lat. Nieco ponad 9. Właściwie wyparłem ten okres z mojej pamięci, być może wraz z radosną stroną mojej twórczości blogerskiej. Pamięć ciała jednak pozostaje i gdy jeżdżę do Poznania, niezbyt często, zwykle dwa, góra trzy razy w roku, błyskawicznie włącza mi się autopilot, który prowadzi mnie do tych miejsc, do moich szkół - na historię sztuki i asp, do domu na Dąbrowskiego, w którym mieszka już kto inny, do Galerii Pies, która stoi ponoć tak samo pusta, jak w dzień w którym ostatni raz zamknąłem na klucz drzwi z napisem "Światłokopia". Niestety nic z tego nie wynika.
Podejrzewam, że liczba wesołych wpisów, paradoksalnie, może być to odwrotnie proporcjonalne do radości życia. Po przeprowadzeniu się do stolicy Polski moja satysfakcja życiowa wzrosła. Być może mała stabilizacja osłabia synapsy odpowiedzialne za popularność w świecie blogerów. Chyba niespecjalnie też angażują mnie te wszystkie żenujące rzeczy ze świata sztuki, z których to relacje były (jeśli wierzyć statystykom) najpopularniejsze wśród wszystkich 120 czytelników tego bloga. Teraz, gdy jestem starszy i poważniejszy, trudno mi się naśmiewać z akademii czy członków ZPAP, choć wiem, że w każdej chwili mogę do tego wrócić i grać na zbiorowych emocjach jak klawiszowiec grupy Europe który rozpoczyna Final Countdown. Stadion szaleje, światła zapalniczek idą w górę.

Nie mam inspiracji z ciemnej strony świata sztuki, nie tylko dlatego, że się nią nie interesuję, ale też dlatego, że staram się unikać złych wystaw. Wczoraj chciałem iść na złą wystawę po trochę tych zgubionych inspiracji, wystawa jest w dużej instytucji sztuki, której nazwy nie wypada mi wymienić, a kuratorem jest mój kolega, którego też nie wypada mi tu wspomnieć. Chciałem iść na tę wystawę z innym kolegą, o którym też nie wypada mi pisać, bo ostatecznie nie mógł iść, więc tym bardziej nie ma o czym pisać. 

Z czasem przyszła też refleksja, że galerzyście nie wypada wchodzić w rolę krytyka, w przeciwnym razie upodabnia się do Jana Michalskiego - zapomnianej postaci z Krakowa. Być może jak będę już tak stary jak Michalski (o ile będę w ogóle w tym wieku żył) to zacznę manifestować swoje frustrację i pisać różne paszkwile. Nigdy nie wiadomo. 

Z drugiej strony, wyraźnie widać, że idą słabe czasy dla wszystkich i być może, kto wie, będzie trzeba sztuki współczesnej bronić, choć jak wiadomo, zwykle sama broni się najlepiej. Z mgły wynurzają się smętne duchy polityki kulturalnej lat 90tych. O min. Glińskim nie ma co pisać, koń jaki jest widać. Dotacje ministerialne właściwie rozdane, środowisko muzyczne niezadowolone, pieniądze dostały głównie prowincjonalne festiwale muzyki klasycznej oraz przeglądy jazzowej milicji. W świecie sztuki też smutno, głównie w obszarze instytucji publicznych. Źli ludzie na mieście mówią, że w komisji opiniującej zakupy do Muzeów zasiadała Monika Małkowska oraz Zbigniew Dowgiałło i Jacek Kucaba. 

Małkowską wszyscy znają. Słynie z publikowania na facebooku, zwykle w nocy, różnych treści, które można sytuować gdzieś między manią a depresją. Dowgiałło to postać z lat 80tych, malarz, którego najbardziej znany obraz powstał jednak w 2012 i przedstawia grupę młodzieży na dyskotece zgrupowanej wokół, umieszczonego w centrum pola obrazowego, przedstawienia waginy. 
O Jacku Kucabie pisałem tu.



Niezwykle smutne jest to, że tacy ludzie opiniują prace specjalistów pracujących w muzeach. Co zrobić. 

A propos nowych kadr kultury. Czytałem ostatnio rozmowę z nowym dyrektorem TVP Kultura (w Tygodniku Powszechnym). Nie było w tej rozmowie nic spektakularnie ciekawego, ale być może właśnie dlatego, jest ona tak ważna. Nie udało się nowemu dyrektorowi wydusić właściwie żadnego nazwiska, które było by przedstawicielem fantomowej, prawicowej kultury. Na pytanie o niedocenionego prawicowego malarza (prawidłowa odpowiedź: Dowgiałło) odpowiedział, że w książce o latach 90tych Karol Sienkiewicz pisze tylko o studenckich latach Jacka Adamasa, a jego późniejsze, wyraźnie ideowo prawicowe, działania nie znalazły miejsca w publikacji Karola. Abstrahując od tego, że po studiach na parę lat Adamas wygasił twórczość i w drugiej połowie lat 90tych raczej jej nie było, to zarzucanie Karolowi Sienkiewiczowi celowego niedostrzeganie Adamasa jest dość głupie. Karol napisał dużą i pozytywną recenzję z jego wystawy w Bytomiu, która jest tu. Swoją drogą jedna z moich wypraw do Poznania po wyprowadzce była właśnie na wystawę Adamasa. Pojechałem wtedy z Karoliną Plintą (czego później żałowałem, ale to inna, nudna historia). 

Póki co, takich negatywnych zmian jest sporo, ale jeszcze nie aż tak dużo, żebym się porządnie wkurzył i zaczął publikować wypełnione jadem teksty. Sytuacja jednak dojrzewa. Zobaczymy.

PS: ulotka Zbigniewa Dowgiałło z ostatnich wyborów samorządowych (w których oczywiście nie wygrał, startował z naszego okręgu), czułem żeby nie wyrzucać:

cytat z ulotki: "...Zaprzestać finansowania lewackich i antypolskich organizacji oraz teatrów i galerii
 promujących satanizm. Fundusze przeznaczone na rozwój polskiej kultury..."
















poniedziałek, 15 lutego 2016

doroczna kolacja

15 lutego obchodzimy urodziny galerii, tego właśnie dnia, w 2013 roku, galeria zadebiutowała wystawą Marcina Zarzeki i Birgit Megerle. Jak co roku, u nas w domu, organizujemy kolację dla artystów galerii, zapraszam też artystów, którzy w danym roku brali udział w wystawie u nas a nie są reprezentowani przez galerię. Oczywiście, nigdy nie było tak, żeby byli wszyscy Marcin Zarzeka i Paweł Kruk mieszkają za granicą, Adam Rzepecki i Krzysiek Mężyk w Krakowie, Łukasz w Szczecinie, niemniej frekwencja jest zawsze dobra.
Kolacja na inaugurację galerii odbyła się w lokalu Państwo Miasto. Oprócz artystów zaprosiliśmy koleżanki i kolegów z warszawskiego środowiska sztuki oraz inne zaprzyjaźnione osoby. Było wtedy około 30 osób, więc w warunkach domowych raczej opcja niewykonalna, a jedzenie na mieście to jednak nie to samo. Z tych i innych względów tego typu imprezy w tak szerokim gronie nie powtórzyliśmy, co nie znaczy, że nie powtórzymy.
kolacja 2013 
Pierwsze i drugie urodziny galerii wiązały się z obsuwą. Nie jest łatwo ugotować rosół, zrobić makaron, poszatkować kapustę, upiec ciasto i obrać ziemniaki dla 10 osób i mieć przy tym dobry timing. Dwa lata temu w charakterze danie głównego, oraz w pewnym sensie gościa, wystąpił Indyk. Z Indykiem jest dość prosto, należy pamiętać o złotej zasadzie dotyczącej drobiu, że na jeden kilogram ptaka przypada jedna godzina pieczenia.wyglądało to tak:
kolacja 2014
Duży indyk wystarczy spokojnie dla 10 osób. Czy warto, aby Indyk przeniósł się do indyczego nieba dla kolacji na 10 osób pozostaje sprawą otwartą. Ważne, że ten akurat miał dobre życie i mieszkał w okolicach Płocka.


jedzący indyka


Rok temu zrobiliśmy królika. Danie z pozoru proste, ale gdy się nie ma odpowiednio dużych garnków to robi się trudne, jak to w życiu. Był to pierwszy i ostatni królik jakiego robiłem. Królik to nie indyk, to miłe, futerkowe zwierzę i nie powinno się go zbyt często jeść. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, obdarty ze skóry nie różni się niczym od obdartego ze skóry kota.
kolacja 2015

W przygotowaniach tegorocznej kolacji pomagała nam nasza stażystka Agata Kolbe. Może i miało być inaczej, bo nie jest to przecież staż w kuchni tylko w galerii, niemniej wyszło jak wyszło. Agata właściwie potrafi zawodowo gotować, więc ułożyła menu i pozwoliła mi obierać warzywa i wykonywać tylko proste i nużące czynności kuchenne. W tym roku jedliśmy: krem ze skorzonery i pasternaku z cykorią i czarnuszką i różowym pieprzem, pstrąga w papilotach z cebulkami perłowymi, fenkułem, pomarańczami i karmelizowanymi ziemniaczkami ze skórką z pomarańczy i fioletową marchewką i bezę z żurawiną. Przy okazji odkryłem, że wypożyczenie jednego talerza z wypożyczalni naczyń kosztuję 35 gr za dobę, podobnie jest z nożami i widelcami. Jeśli chcecie zapewnić sobie jednolitą zastawę na kolację bez konieczności kupowania jej, warto wziąć taką ewentualność pod uwagę.

Kolacja była też formą przywitania naszej nowej artystki Joanny Piotrowskiej, która miała w zeszły piątek otwarcie bardzo dobrej, w moim poczuciu, wystawy w swojej nowej galerii.


zupa
kolacja 2016


Na kolacji nieoczekiwanie pojawiła się Magda Kobus wraz ze swoim narzeczonym Frankiem Buchnerem (nie widać go na zdjęciu). Ta przesympatyczna para młodych ludzi przyjechała tylko coś odebrać, ale ulegli namowom i zjedli rybę oraz upieczoną przeze mnie bezę. 








czwartek, 11 lutego 2016

Joanna Piotrowska

W najbliższy piątek mamy otwarcie wystawy Joanny Piotrowskiej. Joanna powiedziała, że lubi mojego bloga. Zdziwiłem się, bo przecież od dawna nic tu nie piszę, poza tym ona mieszka za granicą (w Londynie). Tak czy owak to miłe i żeby było jeszcze bardziej miło, postanowiłem coś dla niej napisać oraz opublikować jej wizerunek, zwłaszcza, że jest to nowa artystka galerii. Joanna wygląda tak:



na razie to tyle.

czwartek, 19 września 2013

ławka

Wakacje się skończyły. Powrót do galerii błyskawicznie ściągnął miłego człowieka z administracji osiedla za Żelazną Bramą. Czasem zastanawiam się, czy on na mnie czatuje, czy tak często przechodzi obok. Był mniej zadowolony niż zwykle, a nawet lekko podirytowany, mimo tego, iż wie, że go lubię. Czasem myślę, że moja łagodne usposobienie sprawia, że administracja wchodzi mi na głowę. Dość szybko okazało się, że problem mojego gościa koncentruje się wokół  braku ławki przed siedzibą mojej galerii.
Historia jest taka: pierwszą ławkę zmontowałem z płyt OSB zaraz po tym jak się wprowadziłem Konstrukcja była prosta ale stabilna, wyglądała tak:
Pewnego dnia  ławka zniknęła. Zrobiłem śledztwo, które wykazało, że została wzięta za wielkogabarytowy śmieć i wywieziona przez panów z MPO. Udało mi się nawet dodzwonić do tych panów, powiedzieli mi, że ławka ledwo weszła i że ledwo udało im się ja zmiażdżyć w śmieciarce. Prawdę mówiąc wyczułem podstęp od razu i poszedłem do administracji. W administracji nic o sprawie ławki nie wiedzą, wiedzieli natomiast, że to nie jest ławka.  Podejrzewam, że panowie z MPO zostali zainspirowani przez kogoś, kto twierdził, że ławka to nie ławka. Nie mam na to dowodów. Przy okazji wizyty odkryłem, że na dziedzińcu budynku administracyjnego spółdzielni znajduje się stos pięknych parkowych. Stare wygodne ławki zostały zastąpione niewygodnymi i teraz, nikomu już niepotrzebne zalegają pośród innego rdzewiejącego mienia spółdzielni. Spytałem czy mogę wziąć taką ławkę, ale dowiedziałem się, że po pierwsze nie można ustawić na osiedlu ławki bo będą się niej zbierać osoby pijące alkohol i generalnie robiące gnój, po drugie, taką decyzję musi zaopiniować komitet blokowy i oni na pewno się nie zgodzą. Nie zrażony poszedłem na dyżur komitetu, napisałem stosowne pismo. Po tygodniu przyszła odpowiedź, komitet wyraził zgodę. 


Nie było wyjścia, ławka musiała zostać wydana. Zobowiązałem się, że ławkę pomaluję i naprawię i że wezmę za nią odpowiedzialność w razie zniszczenia lub kradzieży.  Bardzo szybko okazało się, że mieszkańcy nie tylko ławkę zaakceptowali, ale wciąż z niej korzystają. Ławka, która miała służyć mi i Robertowi (asystentowi galerii), naszym gościom etc. okazała się  miłym przystankiem dla osób starszych i młodszych mieszkających na osiedlu.
Niemniej na czas urlopu ławka została schowana do galerii. I właśnie dlatego miły pan z administracji był zły. Powiedział, że o ławkę jest straszna afera, że prezes jest zły i że czeka stosowne pismo. 
oto właśnie ono:


Ławka wróciła a ja się cieszę z tego, że od września na osiedlu (250 metrów od mojej galerii) inauguruje działalność galeria Stereo i że teraz prezes będzie mógł być zły również na nich. 






piątek, 21 czerwca 2013

CO MOŻE ZROBIĆ JEDEN CZŁOWIEK.

Już dziś otwarcie ostatniej w tym sezonie wystawy w Galerii Dawid Radziszewski. Wystawa ma tytuł "Co może zrobić jeden człowiek", więcej informacji tu: www.dawidradzszewski.com.

W wystawie biorą udział: Paweł Susid, Wojtek Bąkowski i Igor Savchenko. Igor mieszka na Białorusi, niestety, ze względu na brak wizy, nie mógł przyjechać do Polski. Z Poznania przyjechał Wojtek, a z nieodległego Żoliborza Paweł.


piątek, 24 maja 2013

zaległości

Czas nadrobić zaległości. Przeprowadzka i organizacja życia na nowo zabiera dużo czasu, problem ograniczonej aktywności jako blogera jednak nie dawał mi spokoju. Czas napisać o tym, co zdarzyło się ostatnio w galerii.

W lutym remont się zakończył. W remoncie, oprócz wynajętej ekipy, uczestniczyła cala masa ludzi dobrej woli. Wszystkim im dziękuję. Wyrażam też nadzieję, że to ostatni remont w moim życiu.
Wniosek ogólny jest taki, że zawsze lepiej zrobić sztablaturę (nie ma cudów!) oraz że nie ma co zdzierać starej farby olejnej bo wystarczy użyć Betokontakt Knaufa.

Galerię Dawid Radziszewski zainaugurowała wystawa Marcina Zarzeki i Birgit Megerle. Marcin współpracował już z Galerią Pies (zrealizował tam świetną wystawę "White Russian"), brał również udział w wystawie Tarnów. 1000 lat nowoczesności. Birgit Megerle mieszka w Berlinie, pracuje z galerią Neu. Jej prace, z grubsza biorąc, są  feministyczną interpretacją sztuki XIX i XX wieku. Na wystawie "Pełnia" Birgit pokazała jednak obrazy, które mniej mają wspólnego z feministyczną refleksją, są raczej formalnym eksperymentem, artystka miesza techniki, używa szablonu, spreju. Prace przypominają fotogramy.
Marcin przygotował zestaw prac, które stanowią rozwinięcie jego dotychczasowej metody - geometryczne i eleganckie obiekty wykonane z pianki architektonicznej, taśmy dwustronnej i szkła. Artysta w ostatnich pracach ogranicza środki, koncentrując się na relacji linii, warstw i płaszczyzn.

Oto tekst do wystawy autorstwa Anette Fraudenberger, który wiele wyjaśnia:  

„Kto ma dwie kobiety, ten traci duszę. Kto ma dwa domy, ten traci rozum” – tymi słowami Eric Rohmer rozpoczyna swój film „Les nuits de la pleine lune”. Znaczenie słowa „pełnia” jest dwoiste, z jednej strony to czysta, geometryczna forma istniejącą w naturze, z drugiej natomiast obfitość i okres rozkwitu.

Na pierwszy rzut oka prace Marcina Zarzeki i Birgit Megerle to dwie nieprzystające do siebie poetyki. Naprzeciw geometrycznie zorganizowanych przestrzeni stworzonych przez Marcina stanęły zapełnione, uwzględniające w swej strukturze przypadek, kompozycje Birgit Megerle.

Megerle i Zarzekę łączy zamiłowanie do francuskiego kina, a w szczególności do dzieł Erica Rohmera. Jego nieskończenie subtelne opowiadania o miłości są surowe i trzeźwe. „Noce pełni księżyca” opowiadają o parze kochanków, którzy nie mogą się spotkać (zarówno w wymiarze mentalnym, jak i fizycznym), ponieważ ona i on krążą wokół siebie po różnych orbitach. Louise i Remi poruszają się w róźnych przestrzeniach: w modernistycznie urządzonym wspólnym mieszkaniu na przedmieściach z wnętrzem wypełnionym barwami podstawowymi, na ścianach którego wiszą plakaty z reprodukcjami prac Mondriana, w pokojach, barach i innych charakterystycznych dla Paryża miejscach. Prace Megerle łączą w sobie malarstwo i obiekty codziennego użytku, kompozycje Zarzeki zespala taśma klejąca.

W świetle księżyca kolory nie istnieją. „Playgrounds” Marcina Zarzeki ukazują związki między formami jako chłodno wykalkulowaną grę. Jego eleganckie i klarowne obiekty stworzone z prostych, lecz starannie wyselekcjonowanych materiałów, takich jak: taśma samoprzylepna, płyty piankowe i szkło, są nośnikami informacji, konstrukcją i ramą w jednym. Wychodzące od obrazów Pieta Mondriana, czarno-białe kompozycje Zarzeki mają jeszcze bardziej zredukowaną, uproszczoną formę. Bazują na prostej logice odnoszących się do sobie podziałów płaszczyzn. Pojedyncze pola mogłyby przedstawiać rzut poziomy, zarys, plan miasta czy po prostu boisko, na którym figury poruszają się według określonych reguł. Krawędzie przecięcia szklanych powierzchni wzmacniają podział piankowych kartonów. Zarzeka buduje display, rodzaj witryny czy sceny dla teatru cieni, która zmienia się zależnie od pory dnia czy usytuowania obiektu w galerii.

Dominacja przypadku w odniesieniu do nowych, również utrzymanych w czarno-białej kolorystyce, prac Birgit Megerle jest jeszcze wyraźniej obecna. Malarka słynie z detalicznie opracowanych obrazów przedstawiających osobliwie wystylizowanych postaci w estradowej scenerii. Przedstawieni w jej pracach ludzie zdają się funkcjonować poza czasem, jedynie nadane im modne oblicze umiejscawia ich w teraźniejszości. W Warszawie Megerle prezentuje jednak bardziej eksperymentalne obiekty malarskie, które równolegle zaliczają się do jej prac figuratywnych. Swoją formą przypominają nieco feministyczne asamblaże i fotogramy przedmiotów codziennego użytku Beli Kolarovej, które powstawały od lat 60-tych XX wieku. Jednakże w przypadku Megerle narzędziem jest malarstwo. Wykraczające luźno poza krawędź płaszczyzny pola obrazowego obiekty i szablony artystka maluje techniką alla prima. Wszechobecne wieszaki, łańcuchy, sieci, sznurówki, żelazka i inne przedmioty mają w przypadku tej serii prac więcej pierwiastka technoidalnego aniżeli kobiecego. Korkociągi mogłyby być także helikopterami bojowymi w krajobrazie science-fiction.



A tak wyglądała wystawa (zdjęcia Yosuke Demukai):










czwartek, 16 maja 2013

wycieczka

Wyprowadzka z Poznania, zgodnie z moimi oczekiwaniami, przyniosła wewnętrzny spokój i wyraźniejszą wiarę w sens pracy, którą wykonuje. Warszawa jest miłym miastem, zwłaszcza teraz, na wiosnę. Niemniej czasem trzeba z niej wyjechać i zobaczyć co dzieje się w innych częściach Polski.



W Łodzi zmiany. Miasto wyraźnie modernizuje się, pojawiły się tu ostatnio nowoczesne sklepy odzieżowe. 



Nowoczesność jednak styka się tu z tradycją. Wspaniały sklep i warsztat wyrabiający szczotki i pędzle.
Niepokoi tylko dziwna narośl na budynku na ulicy Piotrkowskiej. Być może jest to odpowiednik czegoś bardzo ważnego z innych miast. Sprawa jest niejasna. Oględziny z poziomy chodnika wykazały, że nie da się wejść do wnętrza narośli.

Celem wycieczki do Łodzi były dwie wystawy w tamtejszym Muzeum Sztuki. Retrospektywa Cezarego Bodzianowskiego i duża wystawa "Korespondencje".
Wystawa przyniosła wiele ciekawych odkryć, oto jedno z nich: Prace Władysława Strzemińskiego są bardzo podobne do prac Adama Jastrzębskiego. 

Po powrocie z Łodzi wybraliśmy się do Wrocławia. Trwa tam właśnie biennale WRO. Spaliśmy w hotelu, w którym  urządzenia znajdujące się w naszym pokoju sterowane były za pomocą wbudowanego w ścianę tabletu. Śniadania były bardzo smaczne a obsługa bardzo miła. 



Oto jedna z prac pokazywanych na WRO (wystawa "Pierścienie Saturna" w Pałacu Ballestremów). To  co widać na filmie nie jest ekranem projekcyjnym. To hologram, obraz porusza się wraz z naszym przemieszczaniem się. Grand Prix dostał Eric Siu (poważnie) (kliknij proszę tu).

Byliśmy też w Muzeum Współczesnym. Trwał właśnie montaż wystawy niezwykle interesującej grupy Luxus.
A na tarasie znajomi z Warszawy, w trakcie czegoś innego.



Głównym punktem wycieczki był jednak Tarnów. Ewa Łączyńska - Widz, pani dyrektor tamtejszego BWA, nieludzkim wysiłkiem doprowadziła do remontu nowej siedziby w Parku Strzeleckim. Pałacyk Strzelecki stał się godnym miejscem dla tej świetnej galerii. Bardzo mnie to cieszy, zwłaszcza, że program galerii dynamicznie się rozwija, w krótkim czasie, przede wszystkim dzięki Ewie galeria stała się jedną z najciekawszych publicznych instytucji w kraju. Na otwarciu tłum (czego może nie widać na zdjęciu, ale tak właśnie było).
Wystawa, która inauguruje nową siedzibę ma tytuł "Jak się staje, kim się jest". Kuratorkami tego pokazu są Agnieszka Pindera (czy wiecie, że Agnieszka jest tarnowianką z urodzenia?) i Marika Zamojska. Osiową postacią wystawy jest Tadeusza Kantor, który przed wojną,  przez osiem lat mieszkał w Tarnowie. Wystawa ciekawa, na otwarciu zagrał zespół Boring Drug.

A po otwarciu, w ośrodku wczasowy "Kantoria" spotkał się kwiat artystycznej młodzieży z Krakowa i nie tylko. Jak widać, kto z kim przystaje takim się staje.
Wracając z Tarnowa zahaczyliśmy o Kielce, znajduje się tam bardzo interesujący w swej późnomodernistycznej architekturze dworzec PKS. Istnieją plany przebudowy, więc była to być może ostatnia szansa, aby zobaczyć go w oryginalnej formie.
Na koniec jeszcze przyjemne spotkanie (już w Warszawie) z polskimi kuratorkami młodego pokolenia: Julią Wielgus i Martą Czyż. W trakcie trwania wycieczki, w galerii Raster, odbyła się premiera książki D.O.M Polski, której dziewczyny były redaktorkami (a wcześniej kuratorkami dużej wystawy Łukasza Gorczycy i Michała Kaczyńskiego w BWA Zielona Góra w marcu zeszłego roku).  Książka jest bardzo ciekawa, polecam i pozdrawiam.